piątek, 14 września 2018

Motylek...

Wczoraj na ścianie zauważyłam jakieś maleństwo... Taką centymetrową gąsieniczkę.
- Oj, biedactwo... -  i na skrawku papieru przeniosłam ją na parapet za oknem.
Po godzinie zauważyłam drugą i zrobiłam to samo, bo myślałam, że to przyszły motylek.

Moje papugi przyleciały do kuchni i zaczęły ze sobą gadać głośniej niż zwykle...
Nie wiedziałam o co im chodzi. Siedziały na szafkach, więc podniosłam głowę wyżej
niż zazwyczaj i zobaczyłam co je drażni.
Na suficie było kilkanaście larw podobnych do tych, którym dałam wolność.
- Cheloł, co za dużo, to nie zdrowo!

Wyniosłam ptaki do ich pokoju i wypowiedziałam wojnę temu czego do domu
nie zaprosiłam.
Walka była bezkrwawa, bo zdejmowałam "gąsieniczki" starym kłębkiem wełny
zamotanym na drążku miotły. Ale skuteczna.

Po powrocie z pracowni znowu zobaczyłam "gości" na suficie...
- O nie! Tego już za dużo!
W pierwszej chwili miałam ochotę umyć kuchnię domestosem, ...z sufitem włącznie.
- Spokój! - pomyślałam - Spokojnie podejdź do problemu. Nie panikuj, bo narobisz smrodu
i nie zaśniesz!
W ciągu kilku minut opracowałam strategię...
- Trzeba znaleźć gniazdo! Potem dezynfekcja!
Zaczęłam wymiatać spod szafek to co znalazło się tam całkiem niedawno.
Poza zwykłym kurzem wymiotłam okazałą ćmę... Nieboszczkę zresztą.

Jej dzieci pojawiły się ponownie, po ok. 2-ch godzinach, ale już mniejszej ilości.
Nie myślę już o nich jak o przyszłych pięknych motylkach. Szorstką miotłą zgarniam
z sufitu i wynoszę na balkon. Daję wolność, w pewnym sensie....

Ps. Do tej pory nie wiedziałam dlaczego określenie "larwa" ma zabarwienie
pejoratywne. Od kilkunastu godzin wiem....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz