środa, 21 czerwca 2017

Przeżyłam

Kilka tygodni temu rozmawiałam z mężczyzną, który przez wiele lat pracował w Paryżu. Powiedział, że jest teraz w Polsce i że paryski pracodawca namawia go do powrotu.
- Dlaczego nie chce pan wrócić? - zapytałam - Tutaj trudno o pracę dekoratora...
- Boję się ataków terrorystycznych - usłyszałam odpowiedź.

Nigdy nie byłam w sytuacji takiego zagrożenia, aż do dzisiaj.

Stałam w kolejce do kasy po bilet, na dworcu centralnym w Warszawie, takiej w przejściu dla pieszych. Do tej kasy była krótsza kolejka niż przy kasach głównych, więc ją wybrałam.
Stałam cierpliwie i obserwowałam potok ludzi idących w obu kierunkach.
Ponieważ tunel jest przelotowy, więc korzystają z niego, poza podróżnymi, mieszkańcy miasta. Była godzina szczytu, to też miałam komu się przyglądać.
Wierzcie mi, nie zapamiętałam nikogo... Tempo zmian twarzy, ubioru, sposobu poruszania się było tak wielkie, że kręciło mi się w głowie.

Rzuciłam okiem na tablicę z odjazdami pociągów, zadzwoniłam do siostry, żeby się upewnić czy kupię odpowiedni bilet i po skończeniu rozmowy stanęłam jak wryta...

Na środku kamiennej podłogi leżała zielona torba z tkaniny, z jakąś zawartością.
Przyglądałam się jej przez chwilę z nadzieją, że jakaś starsza pani wróci po nią i podniesie.
Nie doczekałam się.
Nie upłynęła minuta, jak ludzie zaczęli okrążać szerokim łukiem czyjąś "zgubę",  a w oddali zobaczyłam nadchodzących policjantów.
- Upsss... Co ja tutaj robię?! - dotarła do mnie myśl o zagrożeniu.
Potem, lotem błyskawicy, przez głowę przeleciało mi wyobrażenie sytuacji ekstremalnej...

Przeczytacie to w zwolnionym tempie w stosunku do mojego myślenia, ale moja świadomość mówiła mi:
- Jeśli to jest ładunek wybuchowy, to jestem w epicentrum. Rozerwie mnie na mniej kawałków niż tych, którzy są dalej i zginę na miejscu... Nie będę się męczyła pod tonami betonu, który mnie przywali.

Myślałam o tym, żeby nie ruszać się z miejsca, i patrzyłam na uciekających ludzi.
Policjanci przykucnęli przy zielonej torbie i bali się jej dotknąć...
Tłum płynął, rozszczepiając się na wysokości tajemniczego przedmiotu.
Patrzyłam na działania policjantów z odległości może 3-4 metrów. Jakieś urządzenie przykładali do torby, ale chyba nie był to wykrywacz ładunków, bo widziałam, że robili to niepewnie.

Nagle podszedł do nich ok. 10-letni chłopiec i powiedział, że to jego.
Mówił łamaną polszczyzną. Wyglądał na dziecko imigranta z północnej Afryki. Zapewniał policjantów, że to jego torba i wskazał na ojca oddalonego o kilkanaście metrów od nas. Jego tata trzymał na rękach małe dziecko.

- Wiem, że dzieciaki są używane jako "mięso armatnie", więc to może być mój koniec. - stojąc tak "wklejona" do podłogi stwierdziłam, że wszystko w rękach Boga.
Przyszłam tu po bilet... Ale co ma być to będzie. Nie ruszam się ani na krok! Amen!

Czytacie to w dużo wolniejszym tempie, niż rzecz się działa... To były jednostki sekundy!

Strach, wręcz panika opanowała ludzi!

Policjanci, chyba wyszli z tego samego założenia co ja.
Kazali podnieść młodemu torbę, bo postawili wszystko na "jedną kartę".
Chłopiec uniósł torbę z zielonej tkaniny z zawartością czegoś lekkiego i ...zniknął w oddali.

Przyznam szczerze, że uznałam to za cud.

Próbowałam ochłonąć z myśli, że to mógł być zamach terrorystyczny, który byłby wzorcem.
Bo zabiłby tysiące ludzi, zniszczyłby strategiczną infrastrukturę, pokazałby że dzieci również mogą być narzędziem....

- Przeżyłam... Nie wiem po co... Ale może, żeby Wam napisać o takim zagrożeniu

1 komentarz: