czwartek, 8 grudnia 2016

Automat

Automaty nigdy mnie nie lubiły... Wczoraj opisałam Wam problem z parkomatem,
dzisiaj wymienię następne.

W czasach pustych półek w Polsce pojechałam na wycieczkę do Budapesztu.
Pamiętacie, że wydałam prawie całą wymianę na płytę dla brata?

https://www.facebook.com/photo.php?fbid=1330336160359217&set=pcb.1330339067025593&type=3&theater

Po męczącym dniu, już na dworcu Keleti, byłam bardzo głodna.
Na kanapkę miałam za mało pieniędzy, więc postanowiłam napić się
gorącej czekolady z automatu. Na nią jedynie było mnie stać.
Oczywiście, w Polsce jeszcze takich maszyn nie było, więc nie wiedziałam jak należy taką obsługiwać.
Instrukcja po węgiersku mi nie pomogła.
Ostatnie forinty wrzuciłam do otworu na monety, nacisnęłam guzik z parującą czekoladą na obrazku i ..............przyglądałam się jak mój życiodajny napój spływa do kanału, bo nie podstawiłam kubka.

Chyba nie muszę Wam opisywać jakie reakcje zaszły w moim organizmie.


.... Od tamtego czasu w automacie kupiłam tylko jedną puszkę coli,  bo Ninka wiedziała jak to draństwo obsłużyć.

Następny mój "wróg" to kasownik biletów. Ha! niby proste... jasne,  jak się korzysta.
Swego czasu musiałam, z warsztatu samochodowego, wrócić do domu autobusem zwanym przez gliwiczan tramwajem.
Pojazd nowoczesny, niskopokładowy, wygodny, cichy, LUX!
U kierowcy kupiłam bilet, który należało skasować w takim małym urządzeniu.  Jasna sprawa!
Ale jak stanęłam przy tym automaciku to oniemiałam...
Stojący obok mężczyzna, widząc moją bezradność, wyjął mi z ręki bilet, jakoś skasował i wręczył z powrotem. Dołączył uprzejmy, ze szczyptą politowania, uśmiech. Ludzie patrzyli na mnie jak na kosmitkę...

Szczytem złośliwości wobec mnie okazała się jednak automatyczna myjnia samochodowa.
Myjnie takie były wtedy jeszcze rzadkością. Miałam wygodną w Zabrzu, ale tego dnia
nie była mi po drodze.
Byłam zaproszona na Święta Wielkanocne, więc w Wielką Sobotę ruszyłam w drogę.
Moje audi było niemiłosiernie zabłocone, jak to bywa wiosną. Więc wstydem było jeździć takim brudnym autem. Zdecydowałam, że umyję je w myjni na rogatkach miasta.
Nigdy wcześniej z niej nie korzystałam, ale doświadczona obsługą  mojej ulubionej, kupiłam żeton na mycie z woskowaniem.
Wrzuciłam blaszkę gdzie trzeba, wjechałam do myjni. Nie wysiadałam z auta, bo wtedy nie było takiej konieczności. We współczesnych myjniach jest inaczej.

Ruszyły szczoty, szorowały, piany było dużo...
Ale szczoty zatrzymywały się w połowie mojego długiego samochodu i wracały do początku...
- o co chodzi?! - pomyślałam zszokowana
Byłam właściwie uwięziona w środku, nic nie mogłam zrobić poza obserwacją.
Przednia połowa była czyściutka, nawoskowana, a tylna wciąż brudna, zabłocona!

Seans się zakończył. Wściekła wyleciałam do obsługi stacji benzynowej z pretensjami.
Dziewczyna przeprosiła mnie za awarię i zaproponowała ponowne mycie samochodu...
Nie miałam już czasu. Byłam umówiona na konkretną godzinę.

I tak jechałam autem w połowie błyszczącym, w połowie ubłoconym... z otwartymi oknami, bo była już piękna wiosna, i z choinką bożonarodzeniową na przednim siedzeniu.
(choinkę wiozłam znajomej do wsadzenia w ogródku)

Inni kierowcy przyglądali się z niedowierzaniem "zjawisku" na drodze...
A ja musiałam grać wariata i uśmiechać się do nich :)

1 komentarz: