czwartek, 30 marca 2017

Przestroga

Jak zobaczyłam wczoraj prognozę pogody na najbliższe dni to westchnęłam z wrażenia...
W sobotę temperatura ma sięgać 20 st.C!
- No cudnie! - pomyślałam
Zaplanowałam natychmiast pierwsze w tym roku opalanie.

Szybko, w myślach,  przeczesałam nierozpakowane pudła w poszukiwaniu kostiumu kąpielowego.
Po chwili o mało nie puknęłam się w głowę, bo przecież nie wybieram się na plażę tylko na trawnik w ogródku.

Ale przy okazji przypomniała mi się historia z wakacji mojej koleżanki.
Małgosia była zachwycona nowym kostiumem kąpielowym, kupionym na wyprzedaży,
w markowym sklepie.
- O takim stroju marzyłam! - opowiedziała mi tuż przed wyjazdem na wakacje.
- Słuchaj, genialnie skrojony, tuszujący niedoskonałości... Granatowy w białe groszki. No, BOMBA!
Bardzo cieszyła się z zakupu, bo też cena z kosmicznej była obniżona do ludzkiej.

Kilka tygodni temu spotkałyśmy się na kawie i przy okazji rozmowy o ...wszystkim, pojawił się temat fantastycznego kostiumu kąpielowego.

- Nigdy nie kupuj majtek z marszczeniami w poprzek! - słysząc to nie wiedziałam o co chodzi...
- Wyobraź sobie, że za każdym razem jak leżałam na brzegu morza, fala przynosiła na moje ciało jakąś ilość piasku. Jak wstawałam po godzinie, w fałdkach moich pięknych majteczek miałam z kilo piachu!
Opowiadała to tak obrazowo, że zwijałam się ze śmiechu.
- No bo jak wytrzepywać z majtek mokry piasek, jak ludzie na ciebie patrzą?!
Kontynuowała:
- Czujesz się jak kangurzyca! Podnosisz worek, który masz poniżej brzucha, trzymasz go mocno i idziesz do kabiny prysznicowej, żeby to wypłukać!
.....

Widziałam tę sytuację oczami wyobraźni... Dramat wakacyjny :)

Nie, nigdy nie kupię kostiumu kąpielowego z fałdkami i nigdy nie pojadę w środku lata na plażę,
To nie dla mnie...



środa, 29 marca 2017

Światło

Spaliła mi się żarówka w łazience...
Na wymianę jest zbyt późno, bo dochodzi 1:00 w nocy, a żarówki zapasowe mam w schowku na korytarzu.

Hmmm... niby drobiazg, a denerwuje. Zwłaszcza, że chodzi o światło.

Po kilku miesiącach zimna i mroku pojawia się słońce, dzień jest coraz dłuższy, a tu masz!
Jest jaśniejszy dzień to w łazience ciemno!

To niesamowite jak ważne znaczenie odgrywa w naszym życiu światło...

Bez zwykłych żarówek nie wyobrażamy sobie życia... W każdym razie - nie ja.

Ale nie wyobrażam sobie też życia bez słońca. Sezon jesienno-zimowy jest dla mnie
naprawdę trudny do normalnego funkcjonowania. "Budzę" się wiosną.

Wczoraj byłam pół godziny w ogródku, tuż przed zachodem słońca.
Zrobiłam kilka zdjęć roślinkom. Widział to pan Irek, miły sąsiad.
Zaprosił mnie do zrobienia fotek jego pierwszym kwiatuszkom. Oboje uznaliśmy jednak,
że słońce jest już zbyt nisko na dobre fotografie. Porozmawialiśmy kilka minut i przeprosiłam, że uciekam, bo był piękny zachód. Zrobiłam Wam zdjęcie zza krzaków :)

Daję słowo, wszystko w świetle wygląda lepiej...



Ps. Ukręciłam właśnie na siebie bicz. Boję się iść do łazienki...

wtorek, 28 marca 2017

Prawidłowość

Jest wiosna!
Prawdziwa, taka kiedy rozkwitają również ludzie.
Wychodzą z domów, jeżdżą na rowerach, uprawiają ogródki...
Wszyscy cieszą się zmianą barwy świata z szaroburego na zielony.
Zamienili ciepłe ciuchy na wiosenne, niektórzy wręcz na letnie i jest coraz fajniej.

Zachwiała się tylko jedna prawidłowość - wiosną, zazwyczaj mężczyźni oglądali się
za odsłoniętymi nogami kobiet, a dzisiaj zauważyłam, że to faceci częściej prezentują
swoje łydki w krótkich spodniach...
Hmmm....

Prawie godzinę temu, czyli o godz.1:25, wyjechałam z pracowni.

Po chodniku przy jednej z głównych ulic miasta jechały dwie dziewczyny na rolkach!
- Oj! Wiosna przewróciła w głowach małolatom...
Widziałam też kilka par trzymających się za ręce, zupełnie nieświadomych tego co dzieje się obok
...i która jest godzina!
(zdjęcie z netu)



Nie pomyślałam: "ZA MOICH CZASÓW..." Nie, bo też wracałam do domu przed świtem,
a mama była zadowolona, że rano śpię w swoim łóżku.

Właściwie teraz też wracam o porze z czasów młodości, tylko że nie ze spotkania z przyjaciółmi,
a z pracy :)

W każdym razie jest pięknie!

poniedziałek, 27 marca 2017

Gust

Gust...

Jedną z definicji jest poczucie piękna, harmonii, elegancji.
Podobno dawniej oznaczało to zamiłowanie do czegoś lub ochota na coś.
A teraz to styl lub moda.
Tak mówi PWN - http://sjp.pwn.pl/slowniki/gust.html

To wyjaśnienie nie odpowiedziało na trapiące mnie pytanie: CZYM JEST GUST

Wiem tyle ile wiedziałam przedtem. Każdy ma swój i nie ma ostatecznej definicji.

Ktoś lubi stare graty, inny nie dotknie przedmiotu starszego od siebie.
Ktoś ubarwia swoje otoczenie wytworem natury, inny plastikiem.
Ktoś uwielbia stare koronki, inny sylikonowe gadżety.
Ktoś ceni stare grafiki, inny kupuje wydruki komputerowe.


Ktoś lubi wypić kawę z porcelanowej filiżanki, inny nie widzi różnicy...
Ktoś docenia pracę ręczną - unikatowość przedmiotu, inny jest zadowolony z zakupu
za 4,-zł u chińczyka.

Jestem "ktosiem"!
Trudno!
...Albo nie, bo ktoś pyta mnie o zdanie :)

niedziela, 26 marca 2017

Zamieniam błonę na korę

Wczoraj przed wyjściem z domu już byłam gotowa włożyć kozaki, ale pomyślałam,
że przecież jest wiosna i nadszedł czas na lżejsze obuwie.

- Nie mam w czym chodzić!

Przede mną stały trzy pudła butów odpowiednich na tę porę roku, a ja nie mogłam się
zdecydować w których wyjdę.
- na te jeszcze za zimno
- te nie pasują mi do płaszcza
- te mają za wysoki obcas
- w tych nie będę przecież latać po ogródku
- te za jasne
- do tych musiałabym zmienić torebkę
- ...czy ja zwariowałam?!

Włożyłam klasyczne, czarne balerinki i wyszłam z domu.

Wiosna chyba ma nas jakiś - tajemniczy - wpływ.
Tak bardzo cieszymy się nią, że durniejemy.
Oj, przepraszam, będę mówić o sobie.

Ale kilka dni temu miałam "okazję" zetknąć się z dziewczyną, na którą prawdopodobnie
wiosna ma podobny wpływ.

W sklepie z szyldem na "B" zrobiłam jakieś podstawowe zakupy.

Mam zwyczaj, kładąc na taśmę kasjerską, liczyć jaką kwotę zapłacę.
Wyszło mi mniej niż 40,-zł
Wesoła, miła kasjerka, poprosiła żebym zapięła taśmę zaporową za sobą, bo idzie
na przerwę i mnie obsługuje jako ostatnią.
- Nie ma problemu - wyciągnęłam ze wskazanego przez nią miejsca szeroką taśmę
i wpięłam w zaczep.
- 71,20 zł - usłyszałam dźwięczy głos.
Zapowietrzyło mnie, bo moje wyliczenia były prawie o połowę mniejsze...
Wyjęłam kartę, zapłaciłam, dostałam paragon, miła kasjerka pożegnała mnie zaproszeniem
na następne zakupy.

Pchałam wózek do wyjścia i czytałam pozycje na paragonie.
- Mięso cielęce?!!! 35,60 zł?! Co to jest?!

Automatyczne drzwi wyjściowe zamknęły się za mną.
- I co teraz?! - myślałam

Odczekałam chwilę, do momentu wyjścia kolejnych klientów. Wjechałam wózkiem
na teren sklepu. Ochroniarz zapytał o co chodzi.
- O reklamację!

Szczęśliwie "moja" kasjerka była jeszcze na swoim stanowisku.
- Wróciłam z pytaniem skąd na moim paragonie wzięło się mięso cielęce...
Wesołe dziewcze zaczęło studiować wydruk i kontrolować moje dwie torby.
- No musi pani mieć!
- Gdzie?! Pokazuję pani zawartość moich reklamówek i pytam jakim sposobem
na paragonie mam mięso, którego nie kupowałam.
- No jak to przecież jest nabite.
Ręce mi opadły, ale nie mogłam pogodzić się z nieprawdą.
- Kasza jest? Groszek jest? Majonez jest? ... - wymieniałam po kolei zawartość
toreb.
Dziewczyna sprawdzała to co mówię.
- Jabłka ma pani na paragonie? - zapytałam zdenerwowana
- Nie mam
- Czyli mięso cielęce to moje jabłka!

Znowu byłam źródłem zainteresowania, jak latem w piszczącej bramce... Pamiętacie?
Jak ja tego nienawidzę!

- Muszę wezwać kierowniczkę - podjęła, w końcu, decyzję
Do kasy przybiegła jej szefowa, szybko stwierdziła, że błąd leży w kodzie wybranym
przez kasującą i krok po kroku próbowała ją nauczyć jak zrobić korektę.
Młoda, wyraźnie była odporna na wiedzę, bo oprócz radosnego szczebiotu, nie
udawało jej się nic innego.
Czerwona ze złości menadżerka wykasowała mięso cielęce z mojego paragonu i
zważyła jabłka, które kosztowały 1,60 zł...
Wypłaciła mi różnicę w kwocie ok.34,- zł i przeprosiła za incydent.

Nie lubię nikogo sprawdzać! Przysięgam!
Rzadko czytam paragony, ale chyba zacznę...
Najwyższy czas, żeby wymienić błonę na korę!




Wiosna usprawiedliwia tylko pomyłki wobec siebie, a nie oszukiwanie innych.
Moje butki wczoraj obtarły moje stopy.
Ale to była moja decyzja, moje buty i moje stopy...

sobota, 25 marca 2017

Bajka

Spędziłam dwa dni z córeczkami mojej siostry.
W domu było wesoło, bo bawiłyśmy się wszystkim, ...z wyjątkiem zabawek.
Upiekłyśmy nawet biszkopt! Ninka wyszła z takim pomysłem :)

Mała Pola słuchała z zaciekawieniem bajek, które szeptałam jej do uszka.
Wymyślałam historie na poczekaniu, bo z klasyczną bajką wiąże się mój problem.

Ponad 30 lat temu, jak moja siostrzyczka była mała, codziennie na dobranoc opowiadałam jej bajkę. Na początku, co wieczór inną, a z czasem życzyła sobie tylko jednej: Dwie Dorotki
- wg Janiny Porazińskiej



Kładąc ją do łóżeczka zadawałam jednak to samo pytanie, z nadzieją, że zmieniła zdanie.
- Jaką bajeczkę ci dzisiaj opowiedzieć?
- O dwóch Dorotkach!

Właściwie bezmyślnie mogłam ten tekst recytować, bo miałam wykuty na blachę.

Pewnego wieczora umówiłam się na randkę z chłopakiem. Wiedziałam jednak, że Kasia bez bajki nie zaśnie i rodzice będą mieli problem... Nie opowiadali bajek.

To samo pytanie, ta sama odpowiedź - wystartowałam...

Po kilkunastu zdaniach, gdy Kasiunia już prawie spała, postanowiłam przyspieszyć akcję bajki
i lecieć na spotkanie.

Nagle wielkie oczy mojej małej siostry otworzyły się szeroko...
Tubalnym, zaspanym już głosem, powiedziała:
- NIE TAK BYŁO

Mój plan runął!
Cóż miałam robić?
Od początku do końca powtórzyłam tekst jaki znała.
Dopiero jak zobaczyłam, że odwraca się na drugi boczek, tuląc swój ulubiony kocyk, mogłam wyjść z domu.

Dzieci mają świetną pamięć!

....Ups, mam nadzieję, że Pola nie zapamiętała tego co jej opowiadałam.... Bo nie pamiętam!

piątek, 24 marca 2017

Oświadczenie

Za mną wyjątkowy dzień...
Spędziłam go w dźwiękach okrzyków z radości małych dziewczynek.
Zachodzące słońce pokazało się ze swojej najlepszej strony.



A ja, wreszcie miałam ze dwie godziny, żeby pogadać z moją siostrą!

I złożyłam jej oświadczenie, że jak dożyję uciążliwego wieku, ma oddać mnie do domu starców.

Opowiedziała:
- dobrze

Nie jestem pewna czy słyszała co mówię, bo była na fejsie...

czwartek, 23 marca 2017

Stara róża - cz.4 - ostatnia

W odwiedziny do chorej przyjeżdżałam codziennie.
Przywoziłam ciepły obiad w termosie, bo domyślałam się, że to co dostaje w szpitalu
nie będzie jej odpowiadało. Jadła niewiele, ale widziałam, że jej smakuje.
Na pytanie jakie ma życzenie odpowiadała bez skępowania.
Najczęściej były to serki o smaku truskawkowym, węgierskie salami, banany...
i przysmaki, o których już nie pamiętam.
W każdym razie codziennie życzyła sobie coś, po co musiałam lecieć do sklepu pod szpitalem.

Leżała w sali 2-osobowej.
Pani, na łózku obok, była dużo od pani Janeczki młodsza.
Nie wiem czy ktoś ją odwiedzał... Zawsze leżała cichutko i tylko się uśmiechała.

Któregoś dnia na tradycyjne już pytanie "czego sobie życzy?" moja chora odpowiedziała:
- Proszę jechać po tort czekoladowy!
- Słucham?! Tort?! To jakaś okazja?!
- Tak! - i tu wymieniła mi jakiś banalny powód, o którym dzisiaj nie pamiętam.
- Pani Janeczko, tort czekoladowy? Cały tort?
- No nie, może tylko 4 kawałki - dla nas trzech i dla pana Zenka.
- Ale wie pani, że czekolada może spowodować problemy... hmmm... wie pani jakie?
- Oj! Rzeczywiście! Śmietanowy! Tort z bitą śmietaną i owocami! Tylko świeży!

Wzięłam głęboki oddech i pojechałam szukać tortu śmietanowego...

Radość pacjentek była ogromna, a mnie dostało się od pielęgniarki, która weszła
do sali w czasie uczty.
- Co pani je? - zdenerwowana zadała pytanie pani leżącej z Janeczką
- Yyyyyy....
- Przecież pani nie wolno tego jeść, ma pani cukrzycę!

Miałam wtedy ochotę wyskoczyć przez okno, żeby się nie tłumaczyć z poczęstunku.

Któregoś dnia spotkałam się przy łóżku pani Janeczki z panem Zenkiem.
Przypuszczam, że przyszedł drugi raz tego dnia, bo zwykle odwiedzał ją przed
południem.
Wyszliśmy razem.
- Pani Doroto, niech pani jej nie kupuje tyle jedzenia, ona to wszystko oddaje mnie,
a ja nie mogę tego przejeść!
- Co pan mówi? - byłam zaskoczona
- No tak, ona jest tak kapryśna. Ja już nie wytrzymuję tych kaprysów i odmawiam.

Starszy pan wydawał się zmęczony sytuacją. Martwił się o swoją podopieczną,
a jednocześnie widać było po nim, że ma dosyć bycia na usługach.
Porozmawialiśmy chwilę na ulicy i z tego co powiedział wywnioskowałam, że
chce się zająć chlebodawczynią sam. Poczułam się jak jego konkurencja...

Pani Janeczka wróciła do domu.
Uznałam, że moja rola się zakończyła i lepiej będzie jak wróci stary porządek.

Może 2-3 dni po wyjściu ze szpitala starsza dama zadzwoniła do mnie z ropaczliwym
komunikatem:
- Pani Dorotko, pan Zenek trzasnął drzwiami i powiedział, że nie wróci!!!
- Jak to?!
- No tak! Powiedział, że ma mnie dosyć i, że woli mieszkać pod mostem!
Zamarłam.
- Pani Janeczko, wróci, proszę się nie martwić! Może potrzebuje chwili dla siebie...
- Zadzwoniłam do Żywca. Chcą mnie zabrać do siebie! Niech mnie pani ratuje!

Nie macie pojęcia co działo się w mojej głowie... W domu leżący teść, teraz jego
rówieśnica, wymagająca opieki...
- Nie dam rady! To ponad moje siły! - kotłowało  mi się w głowie...

- Pani Janeczko, rodzina chce pani pomóc, proszę się zgodzić.
- Nie ma mowy, nigdzie nie pojadę!
- Przyjadę do pani z kilka minut, porozmawiamy.

W mieszkaniu zastałam pana Zenka. Wrócił po kilku godzinach.
Janeczka była w skowronkach...

Sama poczłapała do kuchni, żeby zaparzyć nam herbatę.
Ja i Zenon patrzyliśmy tylko na siebie, uśmiechaliśmy się porozumiewawczo.

- Pani Dorotko, chcę zamówić u pani portret - zakomunikowała
Ups! Nie chciałam jej odmówić wprost, więc widząc zadany temat, powiedziałam:
- 1.000,-zł - to była cena zaporowa, w nadziei, że się nie zgodzi, bo miałam inne zlecenia
- Dobrze, proszę malować!

Wiedziałam, że ma grubą emeryturę po mężu - informatyku górnictwa.
Uwielbiała banknoty 200-złotowe i prosiła, żeby jej przynosić takie na wymianę.

Po fakcie żałowałam, że za taką cenę zgodziłam się namalować kopię mistrza,
ale stało się!

Moja praca była przyjęta z zastrzeżeniami... Poprawiłam zgodnie z uwagami zleceniodawczyni,
i dostałam wynagrodzenie.

W międzyczasie, przez przypadek spotkałam naszą wspólną znajomą w mieście.
- Jeździ pani do tej starej wariatki, słyszałam
- Pani Zosiu, jak pani może tak mówić o samotnej kobiecie?! - byłam oburzona.
- Yhm - zobaczyłam rozbawioną reakcję na twarzy rozmówczyni.

Ponieważ starsza pani czuła się całkiem nieźle uznałam, że nie muszę pytać o jej
zdrowie codziennie i po staremu odwiedziłam ją w środę ok.16-ej.

Na ścianie zobaczyłam portert nie tego, którego kopiowałam - czułego, kochającego,
zachęcającego...
Na moim płótnie zobaczyłam rozświecionego torreadora... z czarnym zarostem!

Oniemiałam... Uśmiechnęłam się tylko zanacząco.
Rzuciłam też okiem na niżej wiszący obraz z wizerunkiem starej wiedźmy.
Pamiętałam, że pierwotnie był to portret, do którego pozowała miesiącami
pani Janeczka. Powiedziała mi kiedyś, że nie była z niego zadowolona, więc go
sama przemalowała...

Za tydzień, w środę, znowu przyjechałam w odwiedziny, żeby nie czuła się samotna.

Moj obraz nie wisiał już w pokoju. Podobno stał pod ścianą, w przedpokoju...

We wtorek, zadzwoniłam żeby potwierdzić swoją środową wizytę.
Telefon odebrał pan Zenon.
- Pani Janeczka wyjechała do Żywca, rodzina ją zabrała.

Kłamstwo jak z Gliwic do Władywostoku... ale może potrzebne.

Kończę opowieść o mojej relacji ze Starą Różą wnioskiem, że starość może być
piękna, pod warunkiem że nie zazdości młodości.

Starą różę można zachować na zawsze, jak ślubny wianek.


Albo....

środa, 22 marca 2017

Stara róża - cz.3

Telefon dzwonił dłuższą chwilę, bo w sekundę przez moją głowę przeleciało kilka
niepokojących myśli.

- Pani Dorotko - usłyszałam płaczącą panią Janeczkę - ten lekarz był okropny!
Nie pomógł mi. Przepisał jakieś polskie leki, które nie pomagają!

Wzięłam głęboki oddech, bo nie wiedziałam co odpowiedzieć.

- Może w takim razie przyjadę po panią i pojedziemy do przychodni?
- Nie, nie ma mowy! Proszę mi przyprowadzić jakiegoś dobrego lekarza.
- Ale nie znam żadnego lekarza, który jeździ do pacjentów.
- Umieram, nie rozumie pani?! - rozpaczliwie zawyła do słuchawki.
- Wzywam pogotowie!
- Nie! Niech pani przyjedzie!
- Zaraz do pani przyjadę.

Leżała na tapczanie, jak poprzedniego dnia, ale była już nie tylko słaba lecz również wściekła.
Usiadłam przy niej, chwyciłam za rękę i próbowałam ją uspokoić.
- Jakie leki przepisał lekarz?
- Na odwodnienie. Ale ja nie mogę co chwilę chodzić do łazienki, bo jestem za słaba.
- To pozostaje tylko szpital, pani Janeczko....
- Co?! Wykluczone! Do żadnego szpitala nie pójdę.
- Jedźmy w takim razie do przychodni. Pomogę pani zejść po schodach.
- Nie! Nie mam nawet butów, żeby wcisnąć te grube "słupy"... Pani to ma takie szczupłe nóżki. - westchnęła patrząc w sufit.
- A jak przywiozę pani lekkie, szerokie kozaczki to pani pojedzie?
Zgodziła się na widok butów, które miałam na nogach.
Kupiłam podobne dla mamy, więc mogłam oddać Janeczce, te drugie, nowe.
- O! tak, byłby dobre. Dziękuję!

Pognałam do domu po buty.
Pomyślałam, że buty dla kobiety są cudownym lekarstwem.

Rzeczywiście! Chora usiadła i pomogłam jej włożyć obuwie.
- Dobre?
- Tak, wygodne, mięciutkie... - była zadowolona
- To ubieramy się i jedziemy!
- Jutro pojedziemy, pani Dorotko, już mi trochę lepiej.
- Panie Zenku, proszę nam zrobić herbatę i podać mi te tabletki co przepisał lekarz.

- Oooo, zdrowieje - ulżyło mi.

- Panie Zenku, niech mi pan przyniesie tę szkatułkę z komody... (opisała jaką)
Posłusznie Zenon poczłapał, kiwając przy tym głową, i podał swojej pani pudełeczko.
- Pani Dorotko jestem pani tak wdzięczna za wszystko. Proszę przyjąć ode mnie mały prezencik - uśmiechnęła się znowu jak dawniej.
Wyjęła ze szkatułki coś w rodzaju spinki do włosów.
Było to trochę podobne do drucików, sprężynki... Takie czary mary do upinania koka.
- Kupiłam to w telewizji, zapłaciłam 160,-zł - znowu uśmiech - Podoba się pani?
- Pani Janeczko, nie przyjmę żadnego prezentu! Nie ma mowy. Dziękuję!
- Ale to droga rzecz, cenna....
- Przepraszam, ale ktoś panią oszukał. Takie spinki można kupić na bazarze za kilkanaście złotych. Proszę już nie kupować nic w telewizji.

W jej oczach pojawił się smutek.
Nie wiem do tej pory czy z powodu naciągnięcia jej na takie pieniądze, czy z powodu mojej odmowy przyjęcia.

Wyciągnęłam w końcu rękę po to "cenne cudo", żeby pani Janeczce nie było przykro.

Zamieniłyśmy kilka zdań, dopiłam herbatę i pojechałam do pracowni.

Był już bardzo późny wieczór kiedy na dzwoniącym telefonie pojawił się wyraz "JANECZKA".
Przeszły mnie dreszcze...

- Pani Dorotko, znowu mi się pogorszyło. Proszę przyjechać z lekarzem.

Oho, spinka do włosów zaczęła spełniać swoją rolę. Była przecież droga i cenna...

- Proszę oddać telefon panu Zenkowi, chcę z nim porozmawiać.
Usłyszałam zrezygnowany, umęczony głos staruszka:
- Proszę... słucham...
- Panie Zenku drogi ,proszę wezwać lekarza z przychodni nocnej - tu podałam mu nr telefonu wyszukany w internecie - Jak lekarz nie będzie chciał lub mógł przyjechać to proszę wezwać pogotowie.
Zenon zapisał nr i obiecał, że zadzwoni.

Następnego dnia w słuchawce usłyszałam szczebiot pani Janeczki.
- Cudowny lekarz był u mnie w nocy. Dał mi zastrzyk, porozmawialiśmy dosyć długo, wziął tylko 200,-zł, a jaki był przystojny.... Obiecał, że jutro przyjedzie sprawdzić mój stan. 

- Zwariuję czy już zwariowałam? - zadałam sobie pytanie

Przez kilka dni miałam spokój, żadnych telefonów, żadnych wizyt, cisza.
Już zaczęłam się martwić, że jest za cicho, ale siedziałam jak mysz pod miotłą.

Chyba po tygodniu:
- Pani Dorotko - usłyszałam w słuchawce pana Zenka, był zdyszany, zdenerwowany -
Jesteśmy w szpitalu, panią Janeczkę zabrało pogotowie! Może pani przyjechać?
- W którym szpitalu jesteście?!
- W wojskowym.
- Zaraz będę!

Roztrzęsiona wpadłam na izbę przyjęć. Pan Zenek podpisywał jakieś papiery przy wysokiej ladzie.
- Co się stało?
- Upadła
- Powiadomił pan córkę?
- Jaką córkę?
- No, pani Janeczki!
- Ona nie ma żadnej córki!
Oniemiałam...
- Ale ma jakąś rodzinę w Żywcu, opowiadała.
- Tak, ale nie pozwoliła do nich dzwonić, chciała tylko panią

No, dobra. Dam radę. W domu leżący teść z pękniętym kręgosłupem..., ale na szczęście pod opieką prywatnej pielęgniarki, a tu mam kolejną podopieczną... Dam radę, dam radę!

Pielęgniarka w rejestracji zapytała mnie kim jestem dla chorej, a ja nie potrafiłam odpowiedzieć.
Na końcu języka miałam określenie "dama do towarzystwa", ale ugryzłam się w język.
- Sąsiadką - skłamałam

Pani Janeczka leżała na łóżku w sali przyjęć. Była przytomna.
Jak mnie zobaczyła odetchnęła z ulgą.
- Pani Dorotko, wszystko pani zapiszę, tylko niech mnie pani ratuje!
Pielęgniarka uśmiechęła się dwuznacznie...
- Chcę tylko, żeby pani była zdrowa, niczego więcej nie chcę. Wszystko mam.

Okazało się, że stan pacjentki nie jest już tak tragiczny i może wstać z łóżka i poczekać w poczekalni na krześle. Ja zostałam, żeby porozmawiać z lekarzem.

Usiadłam przy biurku lekarza.
Po kilku sekundach usłyszałam jakiś rumor i wszyscy pobiegliśmy w jego stronę.
Na posadzce, w poczekani leżała pani Janeczka twarzą skierowaną w podłogę....

Kto mógł pomagał podnieść cieżkie ciało staruszki.
Pan Zenek stał na paczność i tłumaczył, że siedziała i nagle upadła.
Nie znajduję dzisiaj słów na opisanie tego co się we mnie działo. Jakiś dramat!

W krótkim czasie okazało się, że jedynym obrażeniem jest złamany nos.

Lekarz uspokoił mnie i zapewnił, że będzie miała dobrą opiekę.
Wskazał mi drzwi i powiedział, że mam odpocząć i przyjechać w odwiedziny jutro.

Przyjechałam następnego dnia i na szpitalnym łóżku zobaczyłam zwykłą, szarą, obolałą kobietę,
bez zębów, z nosem wielkim jak kartofel przykryty grubym opatrunkiem...
- Gdzie jest tamta piękna pani, w nieprzypadkowym ubraniu, biżuterii, władcza królowa...?
Prawie jej nie poznałam...

Później poznałam jednak jeszcze inne cechy pani Janeczki, o których napiszę jutro :)