czwartek, 23 marca 2017

Stara róża - cz.4 - ostatnia

W odwiedziny do chorej przyjeżdżałam codziennie.
Przywoziłam ciepły obiad w termosie, bo domyślałam się, że to co dostaje w szpitalu
nie będzie jej odpowiadało. Jadła niewiele, ale widziałam, że jej smakuje.
Na pytanie jakie ma życzenie odpowiadała bez skępowania.
Najczęściej były to serki o smaku truskawkowym, węgierskie salami, banany...
i przysmaki, o których już nie pamiętam.
W każdym razie codziennie życzyła sobie coś, po co musiałam lecieć do sklepu pod szpitalem.

Leżała w sali 2-osobowej.
Pani, na łózku obok, była dużo od pani Janeczki młodsza.
Nie wiem czy ktoś ją odwiedzał... Zawsze leżała cichutko i tylko się uśmiechała.

Któregoś dnia na tradycyjne już pytanie "czego sobie życzy?" moja chora odpowiedziała:
- Proszę jechać po tort czekoladowy!
- Słucham?! Tort?! To jakaś okazja?!
- Tak! - i tu wymieniła mi jakiś banalny powód, o którym dzisiaj nie pamiętam.
- Pani Janeczko, tort czekoladowy? Cały tort?
- No nie, może tylko 4 kawałki - dla nas trzech i dla pana Zenka.
- Ale wie pani, że czekolada może spowodować problemy... hmmm... wie pani jakie?
- Oj! Rzeczywiście! Śmietanowy! Tort z bitą śmietaną i owocami! Tylko świeży!

Wzięłam głęboki oddech i pojechałam szukać tortu śmietanowego...

Radość pacjentek była ogromna, a mnie dostało się od pielęgniarki, która weszła
do sali w czasie uczty.
- Co pani je? - zdenerwowana zadała pytanie pani leżącej z Janeczką
- Yyyyyy....
- Przecież pani nie wolno tego jeść, ma pani cukrzycę!

Miałam wtedy ochotę wyskoczyć przez okno, żeby się nie tłumaczyć z poczęstunku.

Któregoś dnia spotkałam się przy łóżku pani Janeczki z panem Zenkiem.
Przypuszczam, że przyszedł drugi raz tego dnia, bo zwykle odwiedzał ją przed
południem.
Wyszliśmy razem.
- Pani Doroto, niech pani jej nie kupuje tyle jedzenia, ona to wszystko oddaje mnie,
a ja nie mogę tego przejeść!
- Co pan mówi? - byłam zaskoczona
- No tak, ona jest tak kapryśna. Ja już nie wytrzymuję tych kaprysów i odmawiam.

Starszy pan wydawał się zmęczony sytuacją. Martwił się o swoją podopieczną,
a jednocześnie widać było po nim, że ma dosyć bycia na usługach.
Porozmawialiśmy chwilę na ulicy i z tego co powiedział wywnioskowałam, że
chce się zająć chlebodawczynią sam. Poczułam się jak jego konkurencja...

Pani Janeczka wróciła do domu.
Uznałam, że moja rola się zakończyła i lepiej będzie jak wróci stary porządek.

Może 2-3 dni po wyjściu ze szpitala starsza dama zadzwoniła do mnie z ropaczliwym
komunikatem:
- Pani Dorotko, pan Zenek trzasnął drzwiami i powiedział, że nie wróci!!!
- Jak to?!
- No tak! Powiedział, że ma mnie dosyć i, że woli mieszkać pod mostem!
Zamarłam.
- Pani Janeczko, wróci, proszę się nie martwić! Może potrzebuje chwili dla siebie...
- Zadzwoniłam do Żywca. Chcą mnie zabrać do siebie! Niech mnie pani ratuje!

Nie macie pojęcia co działo się w mojej głowie... W domu leżący teść, teraz jego
rówieśnica, wymagająca opieki...
- Nie dam rady! To ponad moje siły! - kotłowało  mi się w głowie...

- Pani Janeczko, rodzina chce pani pomóc, proszę się zgodzić.
- Nie ma mowy, nigdzie nie pojadę!
- Przyjadę do pani z kilka minut, porozmawiamy.

W mieszkaniu zastałam pana Zenka. Wrócił po kilku godzinach.
Janeczka była w skowronkach...

Sama poczłapała do kuchni, żeby zaparzyć nam herbatę.
Ja i Zenon patrzyliśmy tylko na siebie, uśmiechaliśmy się porozumiewawczo.

- Pani Dorotko, chcę zamówić u pani portret - zakomunikowała
Ups! Nie chciałam jej odmówić wprost, więc widząc zadany temat, powiedziałam:
- 1.000,-zł - to była cena zaporowa, w nadziei, że się nie zgodzi, bo miałam inne zlecenia
- Dobrze, proszę malować!

Wiedziałam, że ma grubą emeryturę po mężu - informatyku górnictwa.
Uwielbiała banknoty 200-złotowe i prosiła, żeby jej przynosić takie na wymianę.

Po fakcie żałowałam, że za taką cenę zgodziłam się namalować kopię mistrza,
ale stało się!

Moja praca była przyjęta z zastrzeżeniami... Poprawiłam zgodnie z uwagami zleceniodawczyni,
i dostałam wynagrodzenie.

W międzyczasie, przez przypadek spotkałam naszą wspólną znajomą w mieście.
- Jeździ pani do tej starej wariatki, słyszałam
- Pani Zosiu, jak pani może tak mówić o samotnej kobiecie?! - byłam oburzona.
- Yhm - zobaczyłam rozbawioną reakcję na twarzy rozmówczyni.

Ponieważ starsza pani czuła się całkiem nieźle uznałam, że nie muszę pytać o jej
zdrowie codziennie i po staremu odwiedziłam ją w środę ok.16-ej.

Na ścianie zobaczyłam portert nie tego, którego kopiowałam - czułego, kochającego,
zachęcającego...
Na moim płótnie zobaczyłam rozświecionego torreadora... z czarnym zarostem!

Oniemiałam... Uśmiechnęłam się tylko zanacząco.
Rzuciłam też okiem na niżej wiszący obraz z wizerunkiem starej wiedźmy.
Pamiętałam, że pierwotnie był to portret, do którego pozowała miesiącami
pani Janeczka. Powiedziała mi kiedyś, że nie była z niego zadowolona, więc go
sama przemalowała...

Za tydzień, w środę, znowu przyjechałam w odwiedziny, żeby nie czuła się samotna.

Moj obraz nie wisiał już w pokoju. Podobno stał pod ścianą, w przedpokoju...

We wtorek, zadzwoniłam żeby potwierdzić swoją środową wizytę.
Telefon odebrał pan Zenon.
- Pani Janeczka wyjechała do Żywca, rodzina ją zabrała.

Kłamstwo jak z Gliwic do Władywostoku... ale może potrzebne.

Kończę opowieść o mojej relacji ze Starą Różą wnioskiem, że starość może być
piękna, pod warunkiem że nie zazdości młodości.

Starą różę można zachować na zawsze, jak ślubny wianek.


Albo....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz