wtorek, 21 marca 2017

Stara róża - cz.2

Zgodnie z życzeniem starszej pani bywałam u niej co środę.

Czułam się trochę niezręcznie, bo przyjmowała mnie z wielkim szacunkiem.
Na stole zawsze była szlachetna porcelana, srebrne łyżeczki, widelczyki...

Ale właściwie nie wygląd nakrycia stołu mnie krępował, a traktowanie
pana Zenka przez panią Janeczkę.
- Nie w tej cukiernicy miał pan podać cukier!
- A o tamtych ciasteczkach pan zapomniał?!
- Cytrynę miał pan pokroić, pani Dorotka lubi herbatę z cytryną.
Itd.

Biedak, jak tylko usiadł na kanapie, natychmiast "leciała" do niego jakaś
pretensja, pytanie, polecenie.

Oboje byli chyba rówieśnikami, z pewnością dawno przekroczyli swoje 80-tki.

Niejednokrotnie miałam ochotę odciążyć pana Zenka i sama zrobić sobie
i domownikom herbatę. ...Ale bałam się wyjść z taką inicjatywą.

Pani Janeczka była w swoim żywiole. Wydawała rozkazy Zenkowi, a mnie
przyjmowała jak królowa przyjmuje swoje damy do towarzystwa...

Wiedziałam, że na mnie czeka.
- Pani Dorotko, co słychać? - zawsze zadawała to pytanie gdy siadałam w
fotelu. I miała w tym momencie troskliwy uśmiech.
- O, dziękuję, wszystko w porządku. - potem coś bąknęłam o pogodzie.

Pogoda jest tematem banalnym, ale zauważyłam, że tam zawsze żaluzje w oknach
były zaciągnięte, bez względu na to co działo się na zewnątrz. Dlatego o pogodzie
wspominałam.
- A u pani wszystko dobrze? - to było pytanie, na które pani domu czekała...

Wtedy zaczynał się monolog.
Potrafiła przechodzić z tematu na temat. Opowiadała mi przedziwne sytuacje
ze swojego życia (tak jak ja Wam, ups!). Ja słuchałam z zainteresowaniem, przyznaję,
bo działo się w jej życiu dużo.

Znakomita była historia spotkania z fotografem, który namawiał ją na sesję
zdjęciową w krynickim parku zdrojowym, a po jakimś czasie został jej mężem.
Śmiałam się do łez jak wybrała się na wczasy oczyszczające organizm na Kaszuby.
Namówiła ją gospodyni brata-księdza, a ona nie była świadoma, że będzie skazana
na same warzywa. Korumpowała więc kogo się dało, żeby zjeść kawałek kiełbasy...
Albo opowiadanie jak jej matka uparła się na starość, żeby sprzedać mieszkanie
w Gliwicach i kupić dom w Polanicy Zdroju. ...Bo kiedyś tam była w sanatorium
i bardzo jej się podobało.

Wiele podobnych opowiadań usłyszałam od pani Janeczki.
Bawiłam się świetnie, ale niestety, nie mogłam jej poświęcić więcej niż 2 godziny tygodniowo.
Mój czas jest cenny.
Nie była zadowolona.
Zadzwoniła do mnie w jakiś dzień weekendu:
- Pani Dorotko, bardzo źle się czuję... - powiedziała powoli, jakby na łożu śmierci.
- Co się dzieje?! Co pani dolega?
- Słaba jestem, bardzo słaba... - odpowiedziała łapiąc powietrze, a ja zaczęłam się o nią bać.
Zapytałam jeszcze czy mam przyjechać.
- Nie! Nie chcę pani fatygować. Tylko lekarza potrzebuję... - usłyszałam westchnienie
w słuchawce.
- Dobrze, znajdę kogoś. Ale może pan Zenek powinien wezwać pogotowie?!
- Nie, nie! Żadne pogotowie! Chcę prawdziwego lekarza.
To mnie zastanowiło... W pogotowiu nie pracują sztuczni lekarze. Ale nie chciałam dyskutować.

Spisałam kilka numerów telefonów prywatnych lekarzy, bo chyba o to  jej chodziło
i po ok. godzinie przyjechałam do niej z "ratunkiem".
Rzeczywiście, leżała odmieniona pod kocem. Już nie "królowała", raczej oczekiwała pomocy.
Pokazałam jej mój spis nocnych lekarzy i zaczęłam dzwonić.
- Nie odbiera
- Nie ma takiego numeru...
- Żona mówi, że mąż już nie praktykuje
Zdawałam relację z tego co słyszę.
Pani Janeczka wydawała się być z każdą sekundą słabsza.
- Jak ten nie odbierze dzwonię po pogotowie - zakomunikowałam skulonemu panu Zenkowi.
 
Lekarz odebrał telefon i przyjął zlecenie na wizytę domową w nocy.
Pan Zenek powiedział, że mam jechać do domu, bo on już będzie czuwał i że
mi dziękuje za pomoc.
Odetchnęłam z ulgą!

A następnego dnia - w południe, bo oboje wiedzieli, że pracuję prawie do świtu, zadzwonił
mój telefon...

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz