poniedziałek, 2 stycznia 2017

Gorąca czekolada w kryzysie energetycznym

Przeżyłam wczoraj chwile grozy...

Otworzyłam lodówkę, a w niej nie było światła. Zwykle nie ma jedzenia, ale światło jest!

Pomyślałam, że spaliła się żarówka.
Nacisnęłam pstryczek na ścianie i okazało się, że nie ma prądu.

- "CUDOWNIE!" - powiedziałam do siebie na głos, prawdziwie załamana.
- Wywaliło korek! - odkryłam, że może to zwykłe obciążenie.
Nie, w skrzynce wszystko było na swoim miejscu...

Centralne ogrzewanie z junkersa nie działa, grzejniki elektryczne nie działają... Zimno jak szlag!
- Nastał mój koniec!

Wpadłam jednak na pomysł, że powinnam sprawdzić bezpiecznik główny w korytarzu. Skrzynka z tym bezpiecznikiem jest wysoko i bez drabiny nie dałabym rady.
Szłam po drabinę i myślałam o tym co będzie jak to nie bezpiecznik, jak to spalona instalacja, albo inny problem.

Przez głowę przeleciało mi stado pomysłów w jaki sposób przeżyć w zimnym mieszkaniu.

Pamiętam doskonale zimę stulecia, chyba w 1978 roku.
Mróz wtedy był niemiłosierny....
W mieszkaniach okrutnie zimno. Moi rodzice kaloryfery wspierali gazowym grzejnikiem zwanym słoneczkiem. Nie było to łatwe do przeżycia.
Gazowego grzejnika nie mam, więc pozostaje...
I w tym momencie przyszedł mi do głowy patent mojej mamy :)

Jak wtedy było tak tragicznie zimno, mama wpadła na pomysł, że nas rozgrzeje. Roztopiła czekoladę na kuchence, wlała do niej spirytus i w kubkach gorącą miksturę podała ojcu, mnie i bratu. Ja i Jacek byliśmy wtedy nastolatkami.
Noooo, było to cudownie rozgrzewające, przyznaję :)
W tamtej chwili robiłam szalik na drutach.
Po kilku łykach gorącej czekolady... moje oczy widziały nie 2, a 4 druty i dwa razy większą szerokość dzierganego szalika...
Zrobiło mi się rzeczywiście "gorąco".



Po tym wspomnieniu, uznałam że jedynym sposobem na przeżycie, do momentu rozwiązania problemu energetycznego w moim mieszkaniu jest czekolada ze spirytusem.
Czekoladę w domu mam. Postanowiłam kupić spirytus :)

Już miałam wynosić na korytarz drabinę, jak nagle światło się zapaliło.
- Ufff... Chwała Bogu!

Po chwili znowu brak prądu!
- Co się dzieje?! - porzuciłam myśl o bezpieczniku głównym.

Jeszcze przez około godzinę prąd się włączał i wyłączał w różnych odstępach.

Ubrałam się do wyjścia ze spirytusowym planem awaryjnym i zeszłam na parking, żeby odśnieżyć auto i pojechać do pracowni.
Spotkałam sąsiadkę, która powiedziała, że dzwoniła na pogotowie energetyczne z podobnym problemem.

Uspokoiła mnie informacją, że to jakaś awaria Taurona (dostawcy prądu), i że usuną ją do dwóch godzin.

Spirytusu nie kupiłam... Awarię usunięto, mam w sypialni 15 stopni, życie jest piękne!

2 komentarze:

  1. Hmmm... Nie znam... genezy Twoich problemów mieszkaniowych (dlatego pytałam o jakiś poprzedni blog, bo myślałam, że dowiem się czegoś więcej), ale współczuję warunków, jakie opisujesz. Taka codzienna konieczność użerania się z czymś-tam, może skutecznie pozbawić człowieka energii życiowej. Podziwiam Twoje poczucie humoru w takiej sytuacji. Chyba, że już tylko tak możesz ten stan nie znanego mi zawieszenia przetrwać. Ale ten rok na pewno będzie lepszy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, ratuję się w ten sposób... Czekam na finalizację sprzedaży mojego mieszkania, żeby kupić inne :) Niestety wlecze się to już kilka miesięcy...

    OdpowiedzUsuń