czwartek, 5 stycznia 2017

Zimowisko ...i jego konsekwencje



Tak! Mamy zimę, prawdziwą. Jest biało i mroźno.

Temperatura wynosi -8st.C, a odczuwalna dla mnie to ... -28st.C

Narciarze się cieszą. Warunki wyśmienite!
Doprawdy, nie zrozumiem nigdy tej radości...

W szkole podstawowej byłam zmuszona pojechać na zimowisko połączone z nauką jazdy na nartach.
Tak, byłam zmuszona, bo wcale nie chciałam na nie jechać. Ani moim marzeniem  nie było jeżdżenie na nartach. No cóż... nie lubię sportów zimowych.

Moja wyobraźnia podpowiadała mi, że tam zmarznę, będę musiała być wiele godzin na stoku, w ubraniu, które było mi zupełnie obce.

Rodzice kupili mi narty, buty narciarskie, no wiecie... wszystko co potrzebne, żeby uprawiać ten sport.

Pojechałam obrażona na cały świat.
Wysadzono nas z autokaru w Żabnicy koło Węgierskiej Górski.
Już wtedy wiedziałam, że nie będzie dobrze, bo celem miała być
Hala Boracza.

Nasze bagaże załadowano na przyczepę ciągnika, a nam kazano wdrapywać się pod stromą górę na piechotę. To było dla mnie nie do przyjęcia. O mało się nie rozryczałam.
Po chyba dwóch godzinach wędrówki górską drogą dotarliśmy na miejsce.

Na Hali nie czekała na nas pokojowa temperatura, ani pachnąca pościel... Gospodarze dopiero po naszym przybyciu zaczęli palić w piecach.

- Jestem tu za karę... - pomyślałam wdychając cuchnącą wilgoć - Przede mną  2 tygodnie męki, a miały to być miłe ferie zimowe....

O ucieczce przestałam myśleć po 5 sekundach jak ją wymyśliłam.
Wiedziałam, że w lesie zimą nie mam szansy przeżycia.
Postanowiłam wytrzymać.

Od początku w grupie panowało niezadowolenie. Okazało się bowiem, że są jeszcze większe "pańcie" ode mnie. Z nikim przez te 2 tygodnie nie nawiązałam  pamiętnej znajomości.
- pobudka
- śniadanie
- trening na stoku
- obiad
- sjesta
- marudzenie na nudę
- kolacja
- marudzenie na zimno i wilgoć
- sen

Tak było codziennie.

Koloryt tym szarym dniom nadawał istruktor narciarski.
Rzeczywiście, robił co mógł, żeby nas nauczyć jazdy na nartach.
Był bardzo wesoły, miły i pomocny.
Dzięki niemu nauczyłam się perfekcyjnie upadać na stoku. Chyba jako pierwsza pojętna uczennica... :)
Z jazdą było już gorzej.
Buty obcierały mnie w kostce. Miałam ranę do krwi...
Trenowałam jednak zaparcie ze łzami w oczach.
Instruktor przynosił mi plastry z opatrunkiem, żebym nie opuszczała zajęć.  Przyznaję, że był troskliwy.

Jednak, gdy obudził nas kiedyś o 1-ej w nocy, alarmując że ktoś skradł nasze narty i musimy wyruszyć w pościg za złodziejem, znienawidziłam go!!!
Przetyrał nas po śniegu kilkaset metrów z bazy do schroniska na Hali Boraczej.  W schronisku, zadowolony z osiągniętego celu, oznajmił, że to był ŻART .
..Myślałam, że go zabiję!

Dzień przed końcem kursu ogłosił zawody.
Zjeżdżałam ze stoku w ulgą, że to ostatni raz w moim życiu...
Miałam dosyć upadków, braku panowania nad deskami, zmarzniętych dłoni i nosa.  I obolałych, krwawiących kostek u nóg.

Ostatniego dnia zimowiska dostałam odznakę narciarską za zajęcie II miejsca w zawodach...
Chyba z litości, bo zakończyłam zjazd na góralskim płocie i rozwaliłam kolano.

W każdym razie wróciłam do domu jako narciarz...

Po krótkim czasie doszłam do wniosku, że ową odznakę narciarską powinnam wyrzucić przez okno autokaru, który wiózł mnie do domu....



Po powrocie, w drzwiach przywitał mnie brat.
- I jak było? - zapytał z uśmiechem
- Fatalnie! Już nigdy na zimowisko nie pojadę!
- A nauczyłaś się jeździć na nartach?
W odpowiedzi z plecaka wyjęłam odznakę narciarską i legitymację.

Powiem Wam, że to był właśnie ten moment kiedy baba wkurza faceta...
Jacek zacisnął zęby, wziął odznakę do ręki, pooglądał ją dokładnie i zamilkł.

Po chyba dwóch tygodniach moje rany na kostkach i kolanie się zagoiły, zapomniałam o traumatycznym zimowisku, nadchodziła wiosna..., luzik.
A tu nagle BOMBA!
W niedzielę rano słyszę dyspozycję Jacka, że mam się szybko zbierać, bo jedziemy na narty.
- CO?! Gdzie, na jakie narty?!
Cwaniak śmigał na stoku jak zawodowiec....
- Jedziemy do Szczyrku, na Golgotę. Tata zakłada bagażnik na dach. Ruchy!
Słowo "Szczyrk" znałam, wiedziałam nawet gdzie ta miejscowość jest. Ale Golgota nie kojarzyła mi się ze śniegiem i nartami. ...Wręcz przeciwnie!



Dzień był słoneczny, zapowiadała się fajna wycieczka.
Moje pozytywne nastawienie skończyło się w Szczyrku, pod Golgotą...
Jak zobaczyłam ten stromy stok zakręciło mi się w głowie.
Odmówiłam wjazdu na górę...

- No co, przecież masz odznakę narciarską! - wyczułam zemstę brata.
Cóż miałam robić poza tłumaczeniem, że nie czuję się na siłach. Byłam przecież świadoma, że jeździć nawet pługiem dobrze nie potrafię...

Stało się!
Bilety na orczyk kupione, wjeżdżamy.
Po kilkunastu metrach zaczęłam się wiercić na wyciągu, bo nie czułam się bezpieczna.
Jacek w ostatniej chwili chwycił się linki, bo o mało go moim odciążeniem nie wykiprowałam.
- Chcesz mnie zabić?!
- Nie, przepraszam. Było mi niewygodnie - odpowiedziałam skruszona.

Wjechaliśmy na górę.
Stanęłam na początku trasy zjazdowej, zobaczyłam jej pochylenie i stwierdziłam, że odznaka narciarska mnie zabiła...

Czułam się wtedy ostatnią łajzą!
Wszyscy, na czele z moim bratem, odbijali się kijkami i przeszczęśliwi zjeżdżali w dół...
Ja, wmurowana ze strachu w pokrywę śnieżną robiłam rachunek sumienia.
Byłam przekonana, że tego zjazdu nie przeżyję!

Jako nastolatka uzmysłowiłam sobie wtedy, że:
- odznaczenia nie są zwierciadłem umiejętności
- nie należy zatajać faktów, które mogą decydować o zdrowiu lub życiu
- ubranie nie mówi kim jestem
- nie każdy musi być narciarzem
- i .... że nadeszła moja pora, żeby rozstać się z życiem

Stałam tak, kilkaset metrów nad poziomem morza, i myślałam dlaczego jest wjazd (orczykiem), a nie ma podobnego zjazdu...

Na nic były te moje rozważania. Trzeba było kończyć ten koszmar.
Odbiłam się kijkami... Ustawiłam narty w pozycji pługa...
- Jadę - zaśmiałam się sama do siebie
Mijali mnie wytrawni narciarze ... i pewnie, jakby nie mieli kijków w rękach, pukaliby się w czoło na mój widok.

Stok był oblodzony, ale miejscami wydarty do trawy. Był początek marca, więc słońce świeciło ciepłem. Warunki nie były łatwe.

Wywaliłam się po kilkunastu metrach...
Leżałam jak długa. Ktoś najechał na moją wypiętą nartę. Na szczęście była na pasku.
- Co ja tutaj robię?! - zadałam sobie pytanie, patrząc w błękitne niebo.
Po chwili wstałam.
Jacek zjeżdżał chyba już trzeci raz i przystanął, żeby zapytać czy wszystko OK.
- Tak, jedź, dam radę - odpowiedziałam i już go nie było.

Nie miałam pojęcia jak znaleźć się na wysokości parkingu, gdzie czekali rodzice...

Ruch na stoku był duży, więc uznałam, że nie powinnam zjeżdżać na "krechę", bo zabiję nie tylko siebie, ale kogoś innego.
Wybrałam inne rozwiązanie.
Wypięłam drugą nartę. Wrzuciłam obie na bark i poczłapałam w stronę lasu.

W tych okropnych, plastikowych buciorach narciarskich, schodziłam w dół, nie przeszkadzając narciarzom w szusowaniu.
Po około godzinie tonięcia w zaśnieżonym poboczu trasy narciarskiej, wykończona, dotarłam do celu...
Przeżyłam!
Jednak konsekwencji pobytu na zimowisku nie zapomnę nigdy!

Ps. Z nartami, definitywnie rozstałam się rok później, na następnym zimowisku :)
...Również na Hali Boracza!

9 komentarzy:

  1. Ja swoją przygodę narciarską zaczynałam dwa razy. Pierwszy raz zabrałam moich synków na wycieczkę z pracy. Byli w wieku może 8 i 11 lat. Oni mieli nartki plastikowe (takie króciutkie), a ja jakieś ramole wypożyczone z zakładowej wypożyczalni (działało u nas w Elektromontażu 3 w K-cach prężne kółko narciarskie). No i pojechaliśmy do Szczyrku. To, co udało mi się wypożyczyć, to za duże buty, w których noga mogła mi się prawie w kółko obrócić, i narty na chłopa dwumetrowego. Ale co tam. Kolega, który miał mnie uczyć i wziąć pod swe skrzydła, wytrawny narciarz, śmigał po stoku i za każdym razem podjeżdżał pytając - no i jak ci idzie? I znowu pędził pod wyciąg, żeby mu kolejka nie przeszła. Moje chłopaki na swoich nartkach dawali sobie świetnie radę, a ja... No cóż. Utknęłam w miejscu, nie będąc w stanie zapanować nad długaśnymi nartami i wielkimi butami. Stałam prawie w miejscu, kołysząc się w przód i w tył na nartach, bo po środku z mokrego śniegu zrobiły mi się na wysokości wiązań fajne gule. Zrobiłam sobie z tego niezłą zabawę, ale ile można się huśtać na nartach... Udało mi się jakoś wypiąć i resztę dnia spędziłam w barze.
    A drugi raz... A to już stara baba byłam. Po czterdziestce. Mieliśmy w Zakopanem (które u w i e l b i a m!!!) na Makuszyńskiego swój zakładowy pensjonacik, którego byłam matką chrzestną, wygrywając konkurs na nazwę "Elmontówka". Od skrótu Elmont, który był używany zamiennie z Elektromontaż. No i tam też wypożyczyłam narty i buty, już w rozmiarze mi pasującym. Poszliśmy z koleżeństwem na małą górkę, gdzie podjął się instruktarzu kolejny wytrawny narciarz. Zastępca prezesa zresztą. Stanął u podnóża tyłem do mnie, pochylony do przodu (tzn. wypięty) i kazał mi zjechać pługiem.
    - nie bój się, zatrzymasz się na mnie, jakby co...
    - a jak się nie zatrzymam?
    - zatrzymasz, zatrzymasz.
    No to pojechałam. Górka niewielka była, ale dosyć stroma (jak dla mnie). Nawet mój nieudolny pług nie pomógł. Hahaha... Wjechałam w niego z całym impetem i... No, w każdym bądź razie ja lądowanie miałam miękkie. :D Na szczęście konsekwencji służbowych nie wyciągnął.
    I to były moje, fajne zresztą, przygody z nartami. Mówią, że do trzech razy sztuka, ale niestety (a może na szczęście) nie było mi dane.
    Albo się ma do czegoś talent, albo nie. Gorzej, bo za kierownicę też nie siądę (prawo jazdy mam), chyba że w celu ratowania komuś życia, co nie daj panie boże...
    Nooo, teraz to poszłam po bandzie... Sorki :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Fantastyczna historia, hahahaha.... DZIĘKI!!! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma sprawy, ja tak mogę bez przerwy ;)

      Usuń
    2. to proszę o więcej :)

      Usuń
    3. Ok, jak mi się coś nasunie po lekturze Twoich opowieści, to naskrobię :D

      Usuń
  3. Heh, nie wiem co to było z Twojej strony - wstyd i obawa prze przyznaniem, że odznaka jest raczej za ukończenie obozu? A może jednak jakaś determinacja i oczekiwanie na... cud? A może jednak zjadę, ja mu jeszcze pokażę.
    Sama burza uczuć, jaka była Twoim udziałem tam na szczycie... Mogła przypominać moje doznania, gdy okazało się, że muszę wracać sama ze Lwowa, w którym byłam na jednodniowej wycieczce, późnym wieczorem, z jakichś peryferii, gdzie był dworzec ichniego PKSu. Oczywiście ostatni, którym chciałam wracać do Przemyśla wypadł, bo... chętnych poza mną nie było. Matko jedyna. Lwów - Katowice, droga przez mękę. Na granicy śmierci z wyczerpania, utraty cnoty, majątku i czego tam jeszcze. No, trochę przesadzam. W każdym bądź razie wyczerpanemu człowiekowi (kobieta też człowiek) jest wszystko jedno, co się z nim stanie, byle znaleźć się w łóżku, najlepiej swoim. Ale to zupełnie inna historia :D

    OdpowiedzUsuń
  4. :) Miszko, ja na tym szczycie stałam jak nad trumną... tak się bałam. Po zejściu na parking czułam, jakbym dostała drugie życie.

    OdpowiedzUsuń